
„Studio One było niczym uniwersytet” – wywiad z Winstonem Francisem
Przeczytajcie wywiad z Winstonem Francisem aka Mr Fix It!
Winston Francis znany światu pod pseudonimem – Mr Fix It – jest weteranem jamajskiej sceny muzycznej. Zaczynał jeszcze w latach 60. zanim na wyspie zaczęło królować ska. Brał udział w konkursach talentów, ale w 1964 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Tam poznał Chucka Birda, który odmienił jego życie. Po powrocie na Jamajkę trafił do legendarnego Studio One, z którym związał się na kolejne lata, nagrywając tam swoje największe przeboje „Mr Fix It” oraz „California Dreaming”. Śmiało można powiedzieć, że ma duszę podróżnika, bo w latach 70, znowu wyemigrował tym razem do Wielkiej Brytanii gdzie osiadł na stałe. Współpracował z Dennisem Bovellem odnosząc ponownie wielki sukces w latach 90. Obecnie jest wciąż aktywny od ponad pięćdziesięciu lat, z sukcesem koncertuje na całym świecie.
Do tej rozmowy w końcu musiało dojść. Z Winstonem Francisem, mijaliśmy się kilkukrotnie głównie na festiwalu Rototom Sunsplash, gdzie regularnie występuje co kilka lat na scenach dedykowanych rocksteady, early reggae czy ska. Zwykle rozmowę uniemożliwiał zbyt napięty grafik artysty lub po prostu późna pora występu. W końcu nadszedł moment kiedy udało się nam zsynchronizować. Wczesnym popołudniem 21 sierpnia tuż po próbie dźwięku na scenie Carribean Uptempo, Winston Francis wygospodarował czas co umożliwiło nam przeprowadzenie tej rozmowy.
Przede wszystkim chciałbym podziękować, że znalazł Pan czas żeby zrobić ten wywiad.
Nie ma sprawy. Mój syn dzwonił do mnie i powiedział mi, że będziesz się ze mną kontaktował. Powiedziałem mu, że jestem na festiwalu i mogę być trochę zajęty, na co on odparł: “Wiesz co, ten gość jest z Polski więc…” (śmiech).
Chciałbym porozmawiać o początkach Pana kariery, a później stopniowo przechodzić do coraz to bliższych nam czasów.
Wiesz co, będę na Rototomie tylko przez jeden dzień, więc nie wiem, czy jeśli zaczniemy od początku to zdążę zagrać mój dzisiejszy koncert (śmiech).
Spokojnie odpowiednio wszystko skompresujemy, tak żeby wyłonił się z tego spójny obraz.
W porządku (śmiech), w sumie mamy trochę czasu.
Urodził się Pan w 1948 roku w Kingston i dorastał w latach 50. kiedy Jamajka ciągle była brytyjską kolonią. Czy może mi Pan powiedzieć jak zapamiętał Pan Jamajkę z tamtego okresu? Bo była to inna wyspa niż wtedy kiedy przyszła niepodległość.
Wiesz co, Jamajka była niczym raj. Ciągle jest trochę tym rajem, którym była wtedy. W latach 50. był to istny raj, bo wszyscy kochali się nawzajem. Wszyscy byli jedną wielką rodziną. Ludzie byli do siebie przyjaźnie nastawieni. Pamiętam, że kiedy przychodziłem do domu, a moich rodziców jeszcze nie było, a w kuchni nie było obiadu, mogłem śmiało iść do sąsiadów i zjeść coś u nich, bo sąsiedzi zawsze przygotowywali posiłek dla większej ilości ludzi. To był raj. To było cudowne miejsce, w którym chciało się być i dorastać.
A kiedy odkrył Pan, że ma Pan głos i potrafi Pan śpiewać? Czy tak jak w przypadku wielu innych jamajskich artystów należał Pan do jakiegoś chóru kościelnego?
Należałem do kościoła rzymskokatolickiego. Miałem swój epizod w kościele, ale nie zabawiłem tam długo. Dlaczego? Bo ksiądz po prostu mnie nie lubił i wyrzucił mnie z chóru. Dlaczego mnie wyrzucił? Katolicy mają swego rodzaju modlitwę na początku mszy, podczas której uderza się w pierś i mówi „mea culpa, mea culpa, mea maximum culpa”, a ja zmieniłem sobie te słowa i mówiłem „mi a cowbwoy, mi a cowbwoy mi a mexican cowbwoy” (śmiech). Za to właśnie zostałem wyrzucony z chóru. Powiedział, że mnie tam nie potrzebuje.
Czyli chór był przyczynkiem do tego, że odkrył Pan swój głos. Czy występował Pan w jakichś konkursach talentów?
O tak. Śpiewałem w różnych konkursach talentów. Na Jamajce był człowiek, który nazywał się Vere Johns, który prowadził konkurs „Oportunity Hour”, w którym brało udział wielu różnych wokalistów. Goście tacy jak Alton Ellis i tego typu nazwiska. Wielu ludzi przechodziło tą samą drogą. Wtedy za wygraną w poszczególnej rundzie, ale też w półfinałach otrzymywało się nagrodę w wysokości jednego funta i jednego szylinga, a jeśli wygrałeś w wielkim finale dostawałeś dziesięć funtów i dziesięć szylingów. W tamtym czasie zarobki ludzi były na niskim poziomie. Na przykład mój ojciec zarabiał trzydzieści szylingów tygodniowo. Więc kiedy ja przyniosłem do domu jednego funta i jednego szylinga to było to naprawdę dużo pieniędzy. Ludzie kupowali domy za piętnaście czy szesnaście funtów. Teraz za te pieniądze możesz sobie kupić co najwyżej parę butów, ale wtedy mogłeś kupić sobie za to dom. Przeszedłem przez etap, w którym wszyscy ze sobą rywalizowali. Wtedy też odkryłem, że mam głos. Poza tym ludzie dookoła mówili mi „masz świetny głos. Powinieneś go jakoś użyć”.
Chciałbym zapytać Pana o grupę The Sheridans. Czy mógłby mi Pan powiedzieć nieco więcej na jej temat? Kto był w nią zaangażowany? Kto wchodził w jej skład?
Było nas czterech. Edwin Bramma Brown śpiewał barytonem, Perry Roberts i gość, którego nazywaliśmy Wattel i ja. Ciągle zmagaliśmy się z Wattelem, żeby mieć dobre brzmienie, ale nam nie wychodziło. Wzięliśmy udział w konkursie talentów, który nazywał się „The Star Is Born”, ale musieliśmy znaleźć czwartego wokalistę, bo nie mogliśmy wystąpić tam z Wattelem. Pewnego wieczoru nasz baryton Bramma przyszedł do mojego domu razem z pewnym młodym gościem. Tym młodzieńcem był Pat Kelly. Kiedy przyprowadził Pata powiedział „ten chłopak ma naprawdę dobry głos, ale nie potrafi śpiewać harmonii”. Tego wieczoru siedzieliśmy z nim i uczyliśmy go śpiewać w harmonii. Kiedy skończyliśmy próbę i wszyscy zaczęli rozchodzić się do siebie, zapytaliśmy Pata czy nie idzie do domu, na co on odparł „ja nie mam domu”. Skończyło się na tym, że poszedłem do mojej mamy z pytaniem czy może u nas zostać. Wiesz miałem jeszcze drugiego brata, a Bramma mieszkał wtedy u mnie w domu, więc moja mama powiedziała, że jeśli Bramma nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby Pat spał z nim w pokoju, to jutro pójdzie i kupi mu łóżko. Skończyło się na tym, że Pat Kelly mieszkał z nami przez piętnaście lat.
Czyli był Pan dla Pata niczym brat.
Dokładnie tak to wyglądało.
Czytałem, że poza śpiewaniem był Pan też drukarzem.
O tak!
Jak to się stało? Przecież z jednej strony brał Pan udział w konkursach talentów, a z drugiej pracował Pan w drukarni…
Byłem przyuczany do pracy drukarza, to prawda. Wszystko dlatego, że mój ojciec był drukarzem. Był operatorem linii drukarskiej. Wiesz, to było niczym pisanie na klawiaturze, ale robiło się to na wielkiej maszynie. Od lat robi się to całkiem inaczej i ten zawód znikł, ale byłem do niego szkolony. Ta praca jako operator linii drukarskiej była pracą klasy średniej. Zwykliśmy mawiać o niej praca dla białych. Kiedy wykonywałeś takie zajęcie cieszyłeś się szacunkiem wśród ludzi. Mimo wszystko śpiewanie było moim forte. Bardzo chciałem być wokalistą i kochałem śpiewać. Wiele razy opuszczałem pracę, aż w końcu zostałem z niej wyrzucony (śmiech).
Następnie mamy rok 1964 kiedy wyjechał Pan do Miami razem ze swoimi rodzicami. To było zaledwie dwa lata po tym jak Jamajka odzyskała niepodległość. Znalazł się Pan w Miami, które jest zupełnie innym miejscem niż Jamajka. Jak porównałby Pan te dwa miejsca? Był Pan wtedy nastolatkiem, więc była to dość istotna zmiana.
O tak. Wiesz co, jedno co muszę ci powiedzieć to, że w Miami było dużo więcej ładniejszych dziewczyn (śmiech). Nawet jeśli były to dziewczyny z Jamajki to w Miami były one dużo ładniejsze (śmiech). To był jeden z powodów, dla których podobało mi się w Miami. Finalnie poszedłem tam do szkoły. Poznałem bardzo dobrych ludzi. Jednym z nich był Chuck Bird, który był świetnym muzykiem. On i jego żona mieli na mnie naprawdę bardzo duży wpływ. Pamiętam, że powiedzieli mi „słuchaj jesteś bardzo utalentowany, ale musisz to rozwinąć”. To właśnie oni wysłali mnie do dobrej szkoły i całkowicie zmienili mój głos. Wtedy mówiłem w patois, czy też jamajskim angielskim, jak się mówi o naszym języku. Chuck powiedział mi wtedy „jeśli chcesz pracować w Stanach nie możesz używać tego typu języka”. Wysłali mnie do szkoły i całkowicie zmienili moje podejście do wielu rzeczy. Nauczyli mnie jak poprawnie mówić, jak dobrze się wysławiać itd. i uwierz mi, że bardzo mi to pomogło. Kiedy wróciłem na Jamajkę i spotkałem się z Coxsonem wszyscy mówili „hej, ten chłopak brzmi inaczej, nie brzmi jak wszyscy inni”. Dzięki temu historia potoczyła się tak jak ją znamy.
Więc Chuck Bird był bardzo ważną postacią jeśli chodzi o rozwój Pańskiej kariery i rozwoju jako wokalisty.
Zdecydowanie tak i jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Jest jeszcze jedna grupa, która jest bardzo istotna jeśli chodzi o Pana karierę. Mam na myśli Carlos Malcolm & The Afro Jamaicans. Jak to się stało, że trafił Pan do tego zespołu? Czy to dzięki Chuckowi Birdowi, czy to całkiem inna historia?
To coś zupełnie innego. W czasie kiedy wzięliśmy udział we wspomnianym konkursie talentów razem z Patem Kelly, to wygraliśmy go. Nagrodą główną był jeden bilet na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Nasza grupa była złożona z czterech osób więc nie mogliśmy pojechać. Dostaliśmy wszystkie pozostałe nagrody, wiesz krzesła, stoły i inne wyposażenia do domu, ciuchy itd. ale bilet dostał gość, który nazywał się Eddie Parkins, który tworzył wtedy duet z Altonem Ellisem. To właśnie on poleciał do Stanów, a my musieliśmy zostać. Dyrektorem muzycznym całego tego konkursu talentów był Carlos Malcolm i to on chciał, żebyśmy śpiewali z jego zespołem. Zaproponował nam, żebyśmy dołączyli do jego grupy jako wokaliści. Zaczęliśmy koncertować z Carlosem po całej wyspie i po całych Karaibach. Wtedy nie byliśmy zainteresowani nagrywaniem naszych piosenek, bardziej interesowały nas dziewczyny. Wiesz, kiedy kończyliśmy koncert wszystkie dziewczyny były dosłownie wszędzie, a dla nas w tamtym okresie to było ważniejsze (śmiech).
Tak zwane inne priorytety.
O tak (śmiech).

Carlos Malcoml & The Afro Jamaicans
Zanim jednak zawędrował Pan do Studio One, był Pan też członkiem grupy The Mellotones. Jak do tego doszło?
Wiesz co, wielu ludzi mnie o to pyta, a prawda jest taka, że nigdy nie byłem oficjalnie członkiem tej grupy. Powiem ci pewną historię. Niedawno po próbie dźwięku podszedł do mnie pewien facet z płytą do podpisania. To była płyta z utworem „Your Cheating Heart”. Pamiętam, że kilka lat temu David Rodigan zadzwonił do mnie i powiedział „hej, właśnie znalazłem twoją płytę z numerem „Your Cheating Heart”. Zapytałem go ponownie o tytuł i odparłem „Your Cheating Heart” nie znam tego numeru”, na co on powiedział „ale to ty tutaj śpiewasz”, ja nadal powtarzałem mu, że nie pamiętam tego numeru. Powiedział, że za chwilę do mnie oddzwoni, co zrobił chwilę później i włączył tą piosenkę i dał mi jej posłuchać przez słuchawkę. Wtedy dotarło do mnie, że to ja. Nawet teraz zastanawiam się ciągle i nie mogę sobie przypomnieć, gdzie i kiedy nagrałem tą piosenkę. To co się działo na Jamajce kiedy byłeś wokalistą i wszyscy dookoła cię znali i szedłeś nagrać coś do studia, to np. kiedy John Holt nagrywa jakiś numer i potrzebuje harmonii wtedy mówią mi idź i zrób mu dodatkowe wokale. I tak to wyglądało, pomagaliśmy sobie nawzajem.
Wczoraj opowiadałem tą historię kierowcy, który wiózł mnie z lotniska do hotelu. Kiedyś nagrywałem dla Coxsone’a numer „Too Experienced”, który był napisany przez Boba Andy’ego i drugi pod tytułem „California Dreaming”. Nagrałem swój głos, muzyka była gotowa, ale brakowało nam harmonii.
Wtedy wzięliście młodego Boba Marleya, żeby dograł tam swój głos.
Dokładnie tak! Młody Bob powiedział wtedy do mnie „powinniśmy to zrobić razem” i nagraliśmy to. Bob zaśpiewał w tych numerach. Kiedy Pan Dodd wrócił do studia i włączył nagranie wykrzyknął „ooo moje dziewczęta brzmią tak dobrze!” Bob wtedy się wściekł i powiedział „Hej panie Dodd! Nazywa mnie pan dziewczyną?!” Na co Coxsone powiedział „nie, ja mówię o dziewczynach, które zaśpiewały w tym numerze”. Bob powiedział „To żadne dziewczyny tylko ja i to ja i Cobra! Śpiewamy tu razem z Winstonem!” Coxsone był bardzo zdziwiony i nie mógł uwierzyć, że to on (śmiech).
Skoro zaczęliśmy mówić o Studio One, to czy może mi Pan powiedzieć jak się Pan tam znalazł? Jak wyglądało Studio One w tamtym okresie? Mówi się o nim, że to jamajskie Motown, a prawdą jest, że wszyscy artyści, którzy stali się wielkimi gwiazdami swoje początki mieli właśnie tam. Jaki vibe panował w studio? Jak to wyglądało? Wtedy na Jamajce były przecież dwa główne studia – Studio One i Treasure Isle…
Człowiek, który tak naprawdę wprowadził mnie do Studio One nazywał się Jackie Estick, z którym znam się jeszcze z czasów przedszkola. Znam go od kiedy miałem pięć lat. Kiedy wróciłem ze Stanów na Jamajkę spotkaliśmy się i powiedział mi wtedy „najlepsze miejsce do jakiego możesz pójść na Jamajce jeśli chodzi o nagrywanie numerów to Studio One”. Zabrał mnie wtedy do studia i przedstawił panu Doddowi. Po chwili pan Dodd przypomniał sobie, że zna mojego starszego brata, ale mnie nie znał, bo byłem wtedy za młody, a poza tym mieszkałem w Stanach. Odparł wtedy „och tak, znam twojego brata. Jesteś w najlepszym miejscu. Zostań ze mną”. Prawda jest taka, że jest to jedyny producent i jedyne studio w którym nagrywałem. Raz zdarzyło mi się zrobić piosenkę u Duke’a Reida i był to „Go Find Yourself A Fool”, ale utwór ten nigdy nie ukazała się pod moim imieniem i nazwiskiem, tylko jako The Techniques. Nagrałem tą jedną piosenkę dla Duke’a Reida i kilka innych dla Wirl Records, ale znaczna większość moich nagrań była robiona dla Studio One.
Mówiąc o Studio One zawsze powtarzam ludziom, że dla mnie Studio One było niczym uniwersytet. Trafiłem tam z dobrym głosem, a wychodząc stamtąd byłem kompletnym, profesjonalnym artystą. Pan Dodd był wspaniałym człowiekiem z cudowną osobowością. Był dla nas niczym ojciec. Jeśli miałeś jakikolwiek problem to mogłeś z nim usiąść , porozmawiać, a on pomógł ci go rozwiązać. Pamiętam pewnego dnia, kiedy Pan Dodd przyszedł do studia ,a ja byłem bardzo zdenerwowany, bo jakiś gość rozbił mój samochód. Byłem totalnie wściekły. A on wszedł do studia, popatrzył na mnie i powiedział „Winston, dlaczego jesteś zły? Co się stało?” Powiedziałem, że chyba kogoś zabiję! Odparł wtedy „Och nie Winston, lepiej odpuść. Masz przed sobą piękną przyszłość. Chciałbyś zaprzepaścić ją i spędzić ją w więzieniu? Zawsze możesz kupić nowy samochód. Masz tyle różnych możliwości”. Jeśli byłeś wściekły na swoją dziewczynę i mówiłeś, że ją uderzysz Pan Dodd zawsze mówił „nie rób tego, popatrz ile dziewczyn jest dookoła. Uderzysz jedną, pójdziesz do więzienia i wszystkie przepadną”. Był naprawdę niczym ojciec, był dla nas wzorem. Poza tym był świetnym człowiekiem. Jestem mu wdzięczny za wszystkie sukcesy jakie osiągnąłem w swoim życiu.
W 1969 roku wydał Pan swój pierwszy album jako Winston Francis „Mr Fix It”. Chciałbym zapytać skąd wziął się ten pseudonim, bo wkrótce przyległ do Pana na stałe.
I ciągle tak mnie nazywają. Wiesz, że dzisiaj opowiadałem tą historię jednemu z gości w hotelu. Ten człowiek z hotelu ma gdzieś 6,5 stopy wysokości (około 198 cm). Mówiłem mu, że mam brata, który jest tak samo wysoki, ale jest od niego dwa razy większy w sensie wagowym. Serio, mój brat to olbrzym. Tak więc mój brat był wielkim kochasiem. Za każdym razem kiedy wracałem do domu ze Stanów, on miał jakiś problem ze swoją ówczesną dziewczyną. Prosił mnie zawsze, żebym pomógł mu to załatwić.
Pewnego razu kiedy wróciłem do domu, jak tylko przekroczyłem próg od razu do mnie przybiegł i mówi „Połóż swoje bagaże, muszę cię zabrać do Water Comission”. To urząd, który znajdował się w centrum miasta. Zapytałem go „po co chcesz tam jechać?”. Od razu odpowiedział „Ja i Cutie zerwaliśmy. Chciałbym, żebyś pomógł mi ją odzyskać”. Popatrzyłem na niego i zapytałem „Stary! Co z tobą! Czy ja wyglądam na jakiegoś pana od naprawiania spraw? (Mr Fix It)”. Odparł „Tak! Jesteś moim panem od naprawiania!”. Finalnie zabrał mnie do Water Comission i porozmawiałem z jego dziewczyną. Wiesz coś w stylu „Nie zostawiaj go. On cię kocha. Przyjechałem porozmawiać tu w jego imieniu.” Pamiętam, że kiedy tego dnia wróciłem w końcu do domu to usiadłem i napisałem ten tekst:
„If you’re feeling lonely
Cause your one and only
Boy has found a girl and run away
Just you reach for the phone
I’ll be there at home
My name is Fix it and I’ll be there”
To zaczęło ze mną żyć. Prawda jest taka, że tego wieczoru kiedy nagrywałem ten numer, to w momencie kiedy Robbie Lyn grał na pianinie, wszedł pan Dodd, żeby tego posłuchać. Kiedy wrócił podszedł i powiedział do mnie „wiesz co Winston, ta piosenka będzie towarzyszyła ci do końca życia” i miał absolutną rację.
Niczym przepowiednia.
Dokładnie tak.
Jeśli mówimy o pseudonimach to chciałbym o nich porozmawiać, bo miał Pan ich naprawdę sporo.
O tak. Miałem ich bardzo dużo.
Mówili na Pana – Cobra, King Cool czy King Sporty. Skąd one się wzięły?
Wiesz co, to typowo jamajska rzecz. Jamajczycy mają zabawny sposób nadawania ci pseudonimów. Kiedy byłem młody paliłem bardzo dużo zioła. Udałem się do miejsca, w którym zwykle zaopatrywałem się w ganję. Zapytałem mojego kolegę czy ma jakieś zioło, ale niestety nie miał nic. Powiedział mi „jeśli pójdziesz do Trenchtown, to udaj się na 7. ulicę i zapytaj o gościa, na którego mówią nietoperz”. Wsiadłem na rower i pojechałem na 7. ulicę. Przejechałem ją całą i kiedy wracałem nagle zobaczyłem tego gościa. Pomyślałem sobie, kurczę ten gość naprawdę wygląda jak nietoperz. Podjechałem do niego i mówię „Ty jesteś nietoperz?” na co on „Yaman!” (śmiech). Mówię mu, że przysłał mnie do niego mój kolega i, że chcę kupić trochę zioła. Mówię ci ten gość wyglądał jak Batman (śmiech). Tak to wygląda na Jamajce.
Jeśli chodzi o Cobra, bo tak też mnie nazywano, to wzięło się stąd, że kiedy byłem młody miałem jakieś siedem lat byłem akrobatą. Podróżowałem po całym kraju i potrafiłem wygiąć swoje ciało na różne sposoby. Niczym wąż. Wtedy ludzie zaczęli nazywać mnie cobra bwoy. Stąd ono się wzięło. Ludzie po prostu zaczynają cię tak nazywać i to do ciebie przylega. Co ciekawe to zawsze działa i ma sens.
Jest jeden utwór w Pańskiej dyskografii, który osobiście uwielbiam i o który chciałbym zapytać. Utwór ten to „Let’s Go To Zion”. Dla mnie to jeden z najpiękniejszych utworów jakie Pan nagrał. Czy może mi Pan powiedzieć jak powstał ten numer? To produkcja Studio One.
Tak. Został nagrany w Studio One. Pamiętasz Jackiego Mittoo?
Oczywiście.
Czasami Jackie był w studio cały dzień i całą noc. Około trzeciej czy czwartej nad ranem ludzie robili się zmęczeni i zaczynali iść do swoich domów, ale wychodzili zdrzemnąć się na zewnątrz pod drzewem. Wiesz Jamajka ma świetny klimat i piękną pogodę. Nigdy nie jest ani za zimno ani za gorąco. Więc ludzie wychodzili położyć się pod drzewami mango albo gdziekolwiek. Pamiętam, że tego wieczoru wyszedłem do domu koło dziesiątej wieczorem i kiedy w sobotę rano wróciłem do studia jakoś koło dziesiątej to wszystko było pogaszone. Wiesz totalna ciemność. Zapaliłem światło, a Jackie Mittoo leżał na fortepianie, bo w studio stało duże Grand Piano. Podszedłem do niego na palcach , otworzyłem klapę z klawiszami i uderzyłem w nie z całych sił. Jackie momentalnie się obudził i zaczął krzyczeć „Bloodcloth! Co się dzieje!” (śmiech). Zapytał mnie „Cobra, co ty tu robisz?”, odparłem, że właśnie przyszedł i spytałem go czemu nie poszedł do domu. Jackie powiedział „wolałem zostać tutaj”. Zapytałem go czy jadł śniadanie, na co odpowiedział, że nie miał w ogóle czasu jeść, bo ciągle był zajęty. Powiedziałem mu wtedy „ok, to idę po kawę i coś do jedzenia” i wyszedłem. Kiedy wróciłem Jackie grał na fortepianie. Jak tylko mnie zobaczył powiedział „słuchaj ten riddim chodzi mi po głowie. Jest naprawdę dobry.” Zaczął go znowu grać, a kiedy on grał ja po prostu zacząłem śpiewać „Let’s go to Zion”. Jackie stwierdził „Winston to jest piękne, bardzo mi się podoba”. Powiedziałem mu wtedy, żeby dał mi chwilę. Wziąłem kartkę papieru i napisałem część tekstu do tego numeru. Po jakimś czasie utknąłem w miejscu więc postanowiłem wyjść i się przewietrzyć. Chodziłem po terenie studia, wyszedłem na ulicę i ciągle nuciłem sobie tą piosenkę. Kiedy wróciłem do studia, zaśpiewałem mu ją. Jackie powiedział, że podoba mu się to co zrobiłem, ale zaproponował, żebym zmienił w niej kilka rzeczy. Posłuchałem go i po chwili znalazłem złoty środek. W tym czasie Sylvan Morris był inżynierem dźwięku w studio, więc kiedy tylko się pojawił Jackie podszedł do niego i powiedział „Morris słuchaj, razem z Winstonem mamy świetny numer”. Sylvan poprosił, żebym go zaśpiewał co też zrobiłem, po czym odparł „jest świetny, bardzo mi się podoba! Jak tylko przyjdą muzycy to będzie to pierwszy utwór jaki dzisiaj nagramy”. Kiedy przyszli muzycy, wiesz Eric Frater – gitarzysta, Horsemouth i pozostali, to był to rzeczywiście pierwszy numer jaki powstał tego dnia w studio. Wtedy znowu Morris powiedział mi „Winston, ten numer jest świetny. Ludzie go pokochają. Zobaczysz!”. Tak też się stało. Popatrz minęło ile czterdzieści, pięćdziesiąt lat, a po drugiej stronie świata jesteś ty i mówisz, że kochasz ten numer (śmiech).
Po sukcesie albumu „Mr Fix It”, który zyskał bardzo dobre opinie nagrał Pan kolejny album „California Dreaming”. Później Pana aktywność na scenie zmalała na kolejne dziesięć lat. Co się stało?
W tym okresie tak naprawdę niewiele się działo, a ja zacząłem pracować jako pracownik socjalny z młodzieżą. Zauważyłem wtedy, że w Londynie młodzież nie ma co ze sobą robić, błądzi itd. Podjąłem wtedy pracę i moim zajęciem było uczenie ich muzyki. Wtedy też dzieciaki dowiedziały się o mnie więcej, kim jestem i co robiłem wcześniej, więc chcieli ze mną przebywać. Pokochałem pracę z nimi. Wszyscy mówili, że miejsce w którym mieszkałem w Londynie to najgorsze miejsce w mieście. To było Brixton, a ja mieszkałem w samym jego sercu. Pracowałem w …. Youth Club, który był znany z tego, że zajmował się trudną młodzieżą. Zacząłem swoją pracę z nimi i uwierz mi, wielu z nich stało się prawdziwymi dżentelmenami.
To był okres kiedy wyemigrował Pan ponownie z Jamajki, ale tym razem udał się Pan do Wielkiej Brytanii.
Dokładnie wyjechałem do Wielkiej Brytanii.
Dlaczego zdecydował się Pan wyjechać do Wielkiej Brytanii?
Głównym powodem, dla którego się tam udałem, był „California Dreaming”. Album i numer tytułowy był hitem w Wielkiej Brytanii. Największy i najbardziej popularny prezenter radiowy z BBC Radio 1 nazywał się Tony Blackburn i on po prostu zakochał się w „California Dreaming”. Dzięki temu zostałem zaproszony do Wielkiej Brytanii, żeby zaprezentować ten numer. Kiedy już tam dotarłem to zacząłem grać koncerty i występować w różnych klubach, a pół roku później poznałem swoją żonę. I to było to! (śmiech)
Utknął Pan w Wielkiej Brytanii (śmiech).
O tak! Ciągle tam jestem! (śmiech)
W Wielkiej Brytanii poznał Pan Roy’a Cousinsa, który wyprodukował Pana album „Just Once”.
Tak jest, dokładnie!
Czy może mi Pan powiedzieć, gdzie ten album był nagrywany? Bo to Brytyjska produkcja.
Niektóre numery zostały nagrane w Wielkiej Brytanii to fakt.
Czy pamięta Pan w jakim studio odbyły się nagrania i jacy muzycy byli zaangażowani w tą sesję?
To było studio we wschodnim Londynie. Nazywało się Easy Street Studios. Nagrywało tam wielu artystów, bo mieli tam najlepszy sprzęt, najlepsze pomieszczenia itd. Gość, który był jego właścicielem nazywał się John Chewitt aka Speed. To był naprawdę bardzo miły człowiek. Studio było czyste, klimatyzowane itd.
Jednym słowem porządne studio. Inaczej niż jamajskie studia nagraniowe.
Dokładnie tak. Wiesz wystarczyło wcisnąć przycisk i wszystko z miejsca działało. Z kolei Roy’a znałem jeszcze z czasów kiedy mieszkałem na Jamajce. Byliśmy wtedy dobrymi przyjaciółmi. Kiedy przyjechał mnie odwiedzić i powiedział mi o pomyśle na album to przywiózł ze sobą numer „Just Once” i z miejsca zakochałem się w tym numerze. Weszliśmy do Easy Street Studios i nagraliśmy pierwszą piosenkę. Później kontynuowaliśmy nagrania w Easy Street.
A jak wygląda sprawa z albumem „Africa”? To krążek, za produkcję którego odpowiada Pan sam…
To nie jest mój album. Wielu ludzi mnie o niego pyta, ale to nie jest mój album. To gość z Kanady i wydaje mi się, że też nazywa się Winston Francis, co wprowadza ludzi w błąd, bo myślą, że to ja. Ten gość sprzedaje ten album od wielu lat podszywając się pode mnie, ale to nie ja. Jakieś pięć lat temu jeden z moich fanów dowiedział się o tym i był akurat w Kanadzie. Odnalazł tego gościa i powiedział mu „jeśli nie przestaniesz podszywać się pod Winstona, będziesz miał poważne problemy”. To co robi ten gość to wykorzystuje moje zdjęcia. Co więcej używa moich wideoklipów mówiąc, że to on. A prawda jest całkiem inna. Ten album „Africa” nie jest mój.
W porządku. Zatem wróćmy do Wielkiej Brytanii. Proszę powiedzieć mi jak doszło do Pana współpracy z jedną z najważniejszych postaci brytyjskiej sceny muzycznej jaką jest Dennis Bovell. Jak wygląda ta historia i jak pracuje się z Bovellem, bo Dennis to poważny gracz na brytyjskiej scenie.
O tak! Pracowałem z producentem, który nazywa się Bill Foley. Bill był ważną i wpływową postacią w przemyśle muzycznym. To on przedstawił mnie Dennisowi. Kiedy to się stało pomiędzy mną a Dennisem po prostu zaskoczyło. Przyznam ci szczerze, że swoje pierwsze poważne pieniądze jakie zarobiłem w Wielkiej Brytanii to zasługa właśnie Dennisa Bovella. Drugie poważne pieniądze jakie zarobiłem w Wielkiej Brytanii to też jego zasługa.
Czy to ta słynna historia, kiedy nagrał Pan swoją wersję „Stand By Me” z Dennisem dla francuskiego labelu?
Nie, nie. Chociaż nie, masz rację. Zrobiłem dla Francuzów „Stand By Me” i to była bardzo dziwna sytuacja. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Dennis z pytaniem „słuchaj chcesz zarobić dobre pieniądze?” odpowiedziałem mu „jasne, jestem właśnie spłukany”. Powiedział „ok, zatem przyjedź do studia”. Wtedy Dennis miał studio ze swoim zespołem Matumbi. Dodał jeszcze „słuchaj, płacą 300 funtów za nagranie numeru”, ja miałem nagrać dwa więc to sześćset funtów, czyli sporo pieniędzy dla spłukanego gościa jakim wtedy byłem. Kiedy przyjechałem do studia wziął mnie na bok i powiedział „nie bierz pieniędzy. Zaproponują ci umowę, albo pieniądze. Bierz umowę” odparłem mu „stary, ale jestem spłukany, a moje dzieci muszą jeść. O czym ty w ogóle mówisz?”. Wszedłem do studia i nagrałem „Stand By Me” ,a kiedy skończyliśmy powiedziałem do mikrofonu „wygląda na to, że zarobię dzisiaj więcej pieniędzy niż John Major”. John Major był ówczesnym premierem Wielkiej Brytanii. Dennis podszedł do mnie i zapytał „co ty powiedziałeś?” Odparłem, że nic takiego. Wtedy Dennis znowu powiedział „Winston, nie bierz pieniędzy weź kontrakt”. Odpowiedziałem mu „w porządku Dennis, nic się nie bój”.
Kiedy skończyłem nagrywać drugi numer, którym był „Chain Gang”, wyszedłem ze studia i gość, który nazywał się Joseph podszedł do mnie i powiedział „Panie Francis, wspaniałe piosenki, bardzo mi się podobają”. Kontynuował dalej „mam dla pana dwie opcje”. Odpowiedziałem mu, że chcę wziąć kontrakt. Zapytał mnie czy jestem pewien, ale od razu powiedziałem mu, że tak. Dał mi dokumenty do wypełnienia. Przeczytałem kilka stron i zobaczyłem, że wszystko jest tam w porządku więc podpisałem je i oddałem mu gotową umowę. Kiedy skończyliśmy powiedział mi „bardzo panu dziękuję, a tak w ogóle to proszę kupić sobie jakiegoś drinka” i wręczył mi kopertę. Zapytałem go, czy jest pewien, ale odparł, że tak. Wziąłem tę kopertę, otworzyłem ją i zobaczyłem, że jest tam sześćset funtów. Zatem miałem obie rzeczy – umowę i pieniądze. Kiedy zobaczyłem tą kwotę pomyślałem sobie o kurczę! Pobiegłem do studia i powiedziałem do Dennisa „słuchaj masz tutaj dwieście funtów”. Dennis z wkurzoną miną zaczął mówić do mnie „wziąłeś te jebane pieniądze? Oszalałeś? Mówiłem ci, żebyś brał kontrakt!”. Powiedziałem mu spokojnie, mam tutaj kontrakt. Dennis dodał później „aha, czyli dał ci jakieś pieniądze”, na co odpowiedziałem mu „stary dostałem sześćset funtów”.
Pamiętam, że kiedy dostałem pierwsze rozliczenie z tytułu praw autorskich, to opiewało one na kwotę trzydziestu tysięcy funtów. Od razu zadzwoniłem do Dennisa. Mówię mu „Dennis, nie uwierzysz. Dostałem dużą wypłatę. Dostałem trzydzieści kawałków. Musimy iść na drinka, bo chcę dać ci pięć tysięcy z moich trzydziestu”, na co Dennis powiedział „spokojnie stary, nie musisz bo dostałem dokładnie tyle samo” (śmiech). To były naprawdę bardzo duże pieniądze. Od tamtej pory wszystko zaczęło iść coraz lepiej. Dosłownie wystrzeliłem w niebiosa.
W tym czasie, a były to okolice 1997 roku pieniądze zaczęły tracić na wartości. Dostałem wtedy telefon od UB40. Byłem wtedy na trasie w Stanach Zjednoczonych, a UB40 zadzwoniło do mnie z informacją, że chcą nagrać swoją wersję mojego utworu „Mr Fix It”. Mój pierwszy dochód z tego tytuły wyniósł dwadzieścia siedem tysięcy funtów. Za te pieniądze spłaciłem swój pierwszy dom. Muszę podziękować UB40 za mój pierwszy dom.
Jest Pan weteranem w biznesie muzycznym. Widział Pan cały rozwój jamajskiej muzyki. Od ska przez rocksteady, reggae i wszystkie style jakie się z tego wytworzyły. Obecnie, po ponad pięćdziesięciu latach, muzyka ta mocno się zmieniła. Nawet jeśli popatrzy się na brytyjską scenę, która też czasy swojej świetności ma już za sobą. Jak wygląda to z Pana strony? Dlaczego Pana zdaniem wygląda to jak wygląda? Wielka Brytania obecnie triumfuje w muzyce elektronicznej, ale niewiele dzieje się w sferze reggae. Nie ma nowych zespołów, nie ma nowych młodych muzyków itd.
W Biblii jest napisane „nic nie jest nowe na ziemi”. Jeśli chodzi o muzykę to naprawdę nic nie jest nowe. Ludzie się inspirują, ale młodzi ludzie nie myślą tak jak my. To tak jak opowiedziałem ci historię o moim bracie, który zakochiwał się praktycznie co chwilę i chciał, żebym naprawiał jego sprawy za niego. Kiedy byłem młody, to jak chciałeś uprawiać seks z dziewczyną nie mówiłeś jej „chcę uprawiać z tobą seks”, a mówiłeś raczej coś w stylu „chcę się z tobą kochać”. Język był inny, wszystko było inne. Wtedy poszedłbym do domu dziewczyny, zapukałbym w jej okno, a ona wyślizgnęła by się z domu i poszlibyśmy gdzieś. Nie do pomyślenia byłaby sytuacja, żebym poszedł do jej domu, zapukał do drzwi i powiedział „chodźmy gdzieś”, bo jej tata lub mama chyba by mnie zabili. Dzisiaj chłopcy totalnie tego nie robią. Przychodzą po prostu i zabierają dziewczynę i odchodzą. Wiesz o czym mówię. Wszystko się zmienia. Wszystko ewoluuje.
Muzyka też musi ewoluować. To co dzieje się teraz bardzo mi się podoba, bo mogę się zaadoptować do wszystkiego co obecnie ma miejsce. Robię rocksteady, ska, reggae, dancehall. Robię dosłownie wszystko.
W porządku. Czy zatem ma Pan jakiś ulubiony współczesny zespół, którego Pan słucha?
O tak. Jest taka grupa na Jamajce nazywają się One Third. Nie wiem czy słyszałeś o nich, ale są naprawdę fantastyczni. Jest też duet dziewczyna i chłopak z Wysp Salomona. To jest całkowicie inny zakątek świata. Nazywają się Conkarah & Rosie Delmah. Ta dziewczyna jest bardzo młoda, może ma piętnaście lat albo coś w tym stylu. Pięknie śpiewa i to na Wyspach Salomona! Reggae jest dosłownie wszędzie. Muzyka ciągle ewoluuje.
Kiedy ludzie mówią mi, że reggae umiera zawsze odpowiadam im, że być może umiera tutaj, ale w innym miejscu rodzi się na nowo. Tak jest za każdym razem. W niedługiej przyszłości zobaczysz, że w Polsce też wszystko się zmieni i być może będziecie mieli podobny festiwal do tego tutaj – Rototom Sunsplash. Muzyka ciągle ewoluuje, a młodzież słucha różnych jej i się w niej zakochuje. Mam tylko nadzieję, że będę jeszcze aktywny i będę mógł przyjechać do Polski zagrać koncert, żeby pokazać Polakom na co mnie stać.
Na sam koniec Panie Winston, dam Panu kilka słów kluczy i prosiłbym, żeby powiedział Pan co przychodzi Panu na myśl jako pierwsze kiedy je Pan usłyszy.
W porządku.
Zacznijmy od Studio One.
Studio One to uniwersytet. Najlepsze miejsce na świecie.
Rocksteady.
Jeden z najsłodszych gatunków muzycznych jaki kiedykolwiek powstał. Sama nazwa rocksteady mówi, że nie musisz szaleć itd. masz się bujać. Bierzesz swoją dziewczynę i tańczysz. Nazwa mówi wszystko.
Jamajka.
Jamajka to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Jamajka posiada rzeczy, których ciągle nie potrafią zrozumieć naukowcy jak na przykład najlepsi biegacze na świecie. Nikt nie potrafi odkryć dlaczego ci ludzie biegają tak szybko. Jamajka ma ludzi, którzy uprawiają sporty zimowe. Są narciarze, jest drużyna bobslejowa. Wiesz, ludzie którzy na co dzień nie przepadają za zimnem, ale potrafią rywalizować. Jamajka ma najlepsze kokosy jakie możesz zjeść. Najsłodsze jakie w życiu znajdziesz. Jedne z najlepszych plaż na świecie. Jest takie miejsce na Jamajce, która jak dobrze wiesz jest tropikalnym miejscem, które jest w górach, gdzie panuje naprawdę niska temperatura. Jamajka jest jednym z najbardziej unikalnych miejsc o jakich możesz pomyśleć w skali świata. Ma jednych z najlepszych i najmilszych ludzi na świecie, ale musisz też na siebie uważać, bo potrafią być też niebezpieczni. Jamajski premier Norman Manley był uznany za trzeci największy umysł świata. Jamajka jest bardzo unikatowym miejscem z wieloma skarbami, wieloma pięknymi miejscami i wieloma wspaniałymi ludźmi. Kocham to miejsce. Tak jak mówiłem ma jednych z najwspanialszych ludzi na Ziemi. Jeśli pojedziesz na Jamajkę i będziesz chodził po wsi i zwrócisz się do kogoś i powiesz „słuchaj jestem głodny” uwierz mi, ci ludzie cię nakarmią i nie będą pytać cię o pieniądze, bo to jest właśnie jamajski styl, który znam. Niech Bóg błogosławi Jamajkę.
Bardzo dziękuję Panie Francis za poświęcony czas.
Ja również bardzo dziękuję. To była czysta przyjemność.
Rozmawiał Rafal Konert, Benicassim, Hiszpania 21 sierpnia 2019.
Korekta tekstu Arek „Bozo” Niewiadomski
Wywiad w wersji audio ukazał się w 696 odcinku audycji Pozytywne Czwartki.

Winston Francis & Rafal